Lila Metryka

да, было время, чудесное время…

tak, był czas, cudowny czas…

Lila Metryka (Bogusz)

 

Studiowałam w Wyższej Szkole Pedagogicznej w latach 1968–1973, na Wydziale Humanistycznym (wtedy nazywał się Filologiczno-Historyczny), kierunek: filologia rosyjska.

W październiku 1968 roku przyjechaliśmy do Krakowa, w większości z małych miasteczek i wsi, dziewczęta i chłopcy, żądni wiedzy i z nadziejami, jakie rozbudza duże miasto. Trochę zagubieni, ale wierzący w siebie i w to, że czeka nas świetlana przyszłość. W WSP spotkaliśmy wiele osób, w tym nauczycieli akademickich, którzy troskliwie zajęli się nami i sprawili, że szybko poczuliśmy się tam jak u siebie.

Studia rozpoczynałam razem z koleżanką ze szkolnej ławy (Liceum Ogólnokształcące w Bodzentynie), jednocześnie serdeczną przyjaciółką, Daną Skrzeczyną. Wybrałyśmy ten kierunek z dwóch powodów: polubiłyśmy język rosyjski, a poza tym bardzo nas zachęcała nasza Pani Profesor mgr Barbara Fiołek, świeżo upieczona absolwentka rusycystyki na krakowskiej WSP.

Opiekunem naszego roku został Pan mgr Antoni Paszkowski, człowiek wielkiej, wręcz niespotykanej życzliwości. Prowadził zajęcia z praktycznej nauki języka rosyjskiego. Miałam szczęście być w jego grupie językowej, tak zwanej małej grupie „b”. Składała się ona z samych dziewcząt: Jadzia Tomczyk, Jagoda Baran, Ewa Ciołkowska, Halinka Baraniec, Basia Bilik, Dana Szczepańska, Iza Dynowska, Krzysia Szczudło, Kazia Adamek, Ziuta Merak, Iga Balcer i pisząca te słowa. Proszę o wybaczenie, jeśli kogoś pominęłam, zdaje się, że było nas około piętnastu osób.

Początki nie były łatwe. Nigdy nie zapomnę łez, które wylałam, oswajając rosyjskie „ł” (przedniojęzykowo-zębowe, jak dawne polskie „ł” sceniczne). Wielką pomoc w tym względzie okazała mi koleżanka Jagoda Baran. Pamiętam, jak chodziłyśmy po Plantach, jak cierpliwie powtarzałam pod jej dyktando: kłyk, łastoczka… W bólach rodziło się to moje „ł”, ale w końcu udało się. Byłyśmy zgraną grupą, lubiłyśmy się, a czasem miewałyśmy niezbyt mądre pomysły. Pamięć podsuwa mi taką scenkę: Wpada Iza: „Dziewczyny, nie ma jeszcze Antosia? To nawiewamy do parku” (niedaleko budynku, w którym miałyśmy zajęcia, był park Jordana).

Oczywiście po drodze nadziewałyśmy się na Pana Magistra, ale ponieważ miał do nas świętą cierpliwość i traktował jak ojciec, to czasami udawało się jednak odbyć zajęcia na łonie przyrody. Z okazji jak najbardziej usprawiedliwionych, takich jak na przykład Dzień Nauczyciela czy imieniny, zapraszałyśmy naszego Pana Magistra do kawiarni w hotelu „Cracowia” (była najbliżej), ale dość szybko zrezygnowałyśmy z tego pomysłu, gdyż panie wiadomej profesji zaczęły nas brać za konkurencję.

Pan Antoni Paszkowski zawsze pamiętał o swoich Zielonych Małpach – to takie życzliwie żartobliwe określenie z racji naszych upodobań do przyrody i parku Jordana – przychodził na nasze śluby, jeśli odbywały się w Krakowie, przysyłał kartki z pozdrowieniami (tak było na przykład w czasie naszych pobytów na obozach językowych). Telegram z życzeniami z okazji ślubu, jaki od Niego otrzymałam, pieczołowicie i ze wzruszeniem przechowuję do dzisiaj.

Niestety, nasz Wspaniały Opiekun nie doczekał końca naszych studiów, zmarł w czerwcu 1972 roku. Osierocone nagle Zielone Małpy podążyły w żałobnym kondukcie na Cmentarz Salwatorski z mocno wilgotnymi oczami.

Wspomniane obozy językowe odbywaliśmy w Ostrowcu Świętokrzyskim, latem 1970 i 1971 roku. Przyjeżdżali do nas studenci radzieccy i tak szkoliliśmy się wspólnie w słownictwie, nie zawsze cenzuralnym. Cóż to były za czasy! Codziennie rano apele – oczywiście po rosyjsku – i doniesienia agencji wewnętrznej „Oko-Ucho”, które pracowicie przygotowywaliśmy. Nie były to zwykłe wiadomości, musieliśmy się wykazać dowcipem i umieć zainteresować zebranych. Towarzyszył nam pies Wyluś, nazwany tak pieszczotliwie z powodu urozmaicania naszych obozowych nocy wyjąco-szczekanymi ariami. Z wielkim zaangażowaniem śpiewaliśmy na tych apelach hymn obozowy, zwłaszcza słowa: Mieczysława Wikientjewna istiazajet nas dniom i noczju (Mieczysława Wikientiewna dręczy [katuje, torturuje] nas we dnie i w nocy). Mowa tu o pani mgr Mieczysławie Cieśli, która była komendantem tego obozu. Zresztą wcale nas tak bardzo nie dręczyła, chociaż była bardzo wymagająca. Ot, dowcipni studenci!

Łezka się w oku kręci przy wspomnieniu przygotowań do wystawienia fragmentów Bohatera naszych czasów Michała Lermontowa (też na obozie) pod okiem i w reżyserii mgr Doroty Weber – pięknej, inteligentnej blondynki, zawsze idealnie uczesanej. Jakie to było nowatorskie przedstawienie! Brały w nim udział same dziewczęta. I w jakich kostiumach! Czarne biustonosze i długie spódnice z rozcięciem, w czerwone kwiaty na czarnym tle. Młodą goliznę prezentowałyśmy z wdziękiem, a jakże!

Wrócę jeszcze do pierwszego roku. Wszyscy obowiązkowo należeliśmy do chóru o dźwięcznej nazwie „Iwuszka”. Szkolił nas doc. dr Janusz Henzel, śpiewał trzema głosami, co wprawiało nas niezmiennie w podziw. Umiał nas też, z właściwym sobie humorem, zachęcić do przychodzenia na próby. Śpiewaliśmy na akademiach uczelnianych, mieliśmy nawet jakiś występ w Filharmonii Krakowskiej. Szkoda, że nikt już o tym nie pamięta. A może jednak?

Wiele osobowości przewinęło się przez nasze studenckie życie. Dobrze pamiętam zajęcia z gramatyki rosyjskiej z mgr Stanisławem Łużnym, który z wielkim wdziękiem cedził przez zęby swoje słynne: t-skazat’ (można tak powiedzieć, że tak powiem). Pamiętam ćwiczenia z filozofii z mgr Barbarą Leś – interesujące dyskusje, podczas których dym papierosowy unosił się w sali wykładowej jak w knajpie, pani Barbara paliła i nam też wolno było. Pełny luz jak na owe czasy. W pamięci zapisały się także ćwiczenia z metodyki z mgr. Stanisławem Stawarzem („eleganckim Stasiem”), podczas których spory i dyskusje metodyczne miały prawo być czasem przerywane dowcipami.

Nie sposób nie wspomnieć naszych wykładowców, specjalistów od literatury rosyjskiej, z bratniego wówczas Związku Radzieckiego. Byli to: doc. dr Wiera Szabalina,doc. dr Albert Łużanowskij, dr Irina Wdowina – u niej pisałam pracę magisterską, którą recenzowała dr Stella Goldgart – ludzie mądrzy, życzliwi, na których pomoc zawsze można było liczyć. Szczególnie ciepło wspominam panią Wierę Szabalinę, człowieka o wielkiej kulturze osobistej, dostojną moskiewską damę, i serdeczne rozmowy z Nią przy stoliku nakrytym koronkowym obrusem i przystrojonym bukiecikiem konwalii. Nigdy potem konwalie nie pachniały już tak odurzająco-radośnie, jak w czasach naszej studenckiej młodości.

            Bardzo dobrze się stało, że uczelnia organizuje zjazdy absolwentów. Po zjeździe w 2006 roku udało mi się odnowić kontakty z wieloma osobami z czasu studiów. Od tej pory przynajmniej raz w roku spotykamy się w Krakowie, pod „Adasiem”, i ruszamy śladami dawnych lat. Bardzo sobie cenię te kontakty i mam nadzieję, że będziemy je podtrzymywać jeszcze bardzo, bardzo długo.

Z serdecznym pozdrowieniem

       Lila Metryka (Bogusz)

Grudzień 2010 r

 

 

Lila H. Metryka

Późna dziewczyna

Idzie aleją późna dziewczyna,
opadłe liście głaszczą jej stopy,
rudym kasztanem park ją przywitał,
słońce się wplotło w siwy warkoczyk.

Późna dziewczyna jest niczym jesień –
powab świeżości z wolna opada,
jak złote liście, które wiatr niesie
i na nic zda się biec po ich śladach.

Późna dziewczyno, skąd smutna mina?
Nie żałuj tego, co kiedyś było.
Jedno się kończy, drugie zaczyna,
piękną być może i późna miłość.

Znajdzie się jakiś późny młodzieniec,
który doceni niespieszny urok.
Świat wokół ciebie znów pojaśnieje.
Panno jesienna – dojrzałość górą!

 


  • twitter
  • facebook
  • youtube
  • instagram